Jest w tym coś poetyckiego, że seria, która przez lata była nierozerwalnie związana z neonowymi ulicami Kamurocho, w końcu wypłynęła na otwarte morza. Like a Dragon: Pirate Yakuza in Hawaii to jednocześnie odejście od tradycji i powrót do korzeni – eksperyment z anachronizmem, festiwal przesady, a mimo to gra, która nadal jest niepodrabialną Yakuzą. To tytuł, w którym można w jednej chwili bić się w obskurnym barze w Honolulu, by zaraz potem strzelać widmowymi rekinami z przeklętych skrzypiec. Jest absurdalny, rozbuchany i momentami trochę zagubiony na morzu.
Zaczyna się od Goro Majimy – tego szalonego, nożem wymachującego demona – który budzi się na odludnej hawajskiej wyspie, nie mając pojęcia, jak się tam znalazł. To, co następuje później, to opowieść tak samo zwariowana, jak można się było spodziewać – czerpiąca pełnymi garściami z kina pirackiego, ale jednocześnie pozostająca wierna koktajlowi dramatu gangsterskiego, slapsticku i emocjonalnych wątków postaci. Droga Majimy od amnezjaka-wygnanca do kapitana piratów jest czystą frajdą, pełną absurdalnych przygód: walk na płonących galeonach, karczemnych burd przenoszących się na księżycowe plaże i powolnego zbierania równie zwariowanej załogi, w skład której wchodzą tygrys-maskotka i dziecięcy pomocnik.
Jednak historia chwilami zapomina o swoim głównym bohaterze. Epizodyczna struktura fabuły – dzieląca czas między eksplorację wysp, walki morskie i poboczne historie na lądzie – często zostawia Majimę na uboczu własnej przygody. Amnezja, służąca jako sposób na złagodzenie jego szaleństwa, pozwala mu na refleksję, ale jednocześnie odbiera część jego charakterystycznej drapieżności. W efekcie mamy Majimę, który momentami jest intrygująco wrażliwy, a innym razem jakby nieobecny – pirackiego króla, którego korona nieco się chwieje.
Przeczytaj także: Recenzja Civilization VII: Konsolowcy dostali lepszą grę, ale nie wszystko jest idealne
Jeśli chodzi o mechanikę, Pirate Yakuza przywraca walkę w czasie rzeczywistym po ostatnich eksperymentach serii z turówką, a Majima porusza się z niemal zwierzęcą gracją. Nowym dodatkiem jest chwytak, który pozwala na błyskawiczne zmiany pozycji i ataki z powietrza, co dodaje starciom dynamiki. Najlepsze walki przypominają skoordynowany chaos, pełen stali, potu i tłukących się butelek rumu.
Jednak system walki, mimo całej swojej efektowności, ma problemy z balansem. Ulepszenia przychodzą zbyt łatwo, wrogowie padają zbyt szybko, a po kilku godzinach nawet najbardziej widowiskowe starcia zaczynają tracić impet. Heat Actions – kultowe, kinowe finishery – czerpią garściami z pirackiej estetyki, ale nie wprowadzają większego urozmaicenia. To system, który zachwyca na krótką metę, ale nie utrzymuje zaangażowania na dłuższą.
Największym ryzykiem jest jednak walka morska – pierwszy taki eksperyment w serii i wyraźne nawiązanie do złotej ery gier o piratach. Gracz może ulepszać swój statek, rekrutować załogę i brać udział w chaotycznych bitwach, gdzie salwy z armat i taktyczne pozycjonowanie decydują o wyniku starcia. Pomysł ma potencjał – zarządzanie załogą i ich unikalnymi zdolnościami dodaje warstwę strategiczną – ale nigdy do końca nie wypływa na szerokie wody. Statki poruszają się ociężale, bitwy szybko stają się powtarzalne, a obietnica morskiej przygody tonie w dłużyznach żmudnej żeglugi. To, co miało być najbardziej ambitnym dodatkiem do serii, finalnie okazuje się piękną, lecz nie do końca dopracowaną atrakcją.
Mimo wszystko RGG Studio doskonale zna się na budowaniu światów, a Hawaje, nawet jeśli częściowo złożone z recyklingowanych zasobów, to tętniąca życiem, skąpana w słońcu piaskownica. Silnik Dragon Engine daje z siebie wszystko, oferując bogate, tropikalne kolory, szczegółowe miejskie krajobrazy i wzburzone oceany błyszczące w świetle księżyca. Wydajność na PS5 jest generalnie płynna, choć czasami pojawiają się doczytujące się tekstury i spadki klatek w trakcie bitew morskich, co psuje wrażenie płynności.
Przeczytaj także: Recenzja Donkey Kong Country Returns HD: Nasza Kong-struktywna Krytyka
Prawdziwy problem nie leży jednak ani w falach, ani w walkach, ale w tempie rozgrywki. Pirate Yakuza to przygoda, która nie może się zdecydować, jak szybko chce opowiadać swoją historię. Wolne tempo początkowych godzin sprawia wrażenie dreptania w miejscu, podczas gdy późniejsze sekcje przemykają przez kluczowe wydarzenia z przesadnym pośpiechem. Żegluga, mająca budować atmosferę wielkiej eksploracji, często sprawia wrażenie zwykłego zapychacza, wypełnionego powtarzalnymi misjami i przydługimi podróżami. Lżejszy ton fabuły – świadoma decyzja twórców – odbiera nieco emocjonalnego ciężaru, który był znakiem rozpoznawczym poprzednich odsłon. Bez wyrazistego antagonisty, który nadawałby historiom ciężar, narracja nigdy do końca nie chwyta za gardło.
Łatwo zrozumieć, co RGG Studio chciało osiągnąć: tropikalną kryminalną awanturę, pulpową piracką fantazję w stylu Yakuzy. I kiedy to działa, działa spektakularnie. Ale na każdą błyskotliwą scenę przypada moment, który nieco rozczarowuje.
Werdykt
Pirate Yakuza in Hawaii to jednocześnie szalona i powściągliwa gra – tytuł pełen pomysłów, które czasami nie znajdują szerszego uznania. Jest zabawna, bez wątpienia, a dla fanów serii sam fakt, że Majima gra tu pierwsze skrzypce, jest powodem do radości. Jednak w próbie odkrycia nowych horyzontów gubi coś z tego, co sprawiało, że Yakuza była tak wyjątkowa. To nie jest skarb, którym mogła być – ale nadal piekielnie dobra przygoda.